niedziela, 21 kwietnia 2024

"Czarny manuskrypt" Krzyszof Bochus

Marienwerde, czyli dzisiejszy Kwidzyn, lata 30-te XX wieku. Na dzwonnicy katedry zostaje znalezione ciało brutalnie zamordowanego księdza tutejszej parafii. Dlaczego? Co uczynił nieszczęsny kapłan, by zasłużyć na tak straszliwą śmierć? Czy morderca czuł się karzącą ręką sprawiedliwości, która chciała wymierzyć sprawiedliwość za niemoralne prowadzenie się? Czy zbrodni dokonał mąż, niepewny wierności małżonki, którą z kapłanem łączyła stugębna plotka? A może chodziło o coś zupełnie innego? Christian Abell, młody radca kryminalny, karnie przeniesiony do Marienwreder (z którego zresztą pochodzi) z Wolnego Miasta Gdańska, musi rozwikłać zagadkę okrutnej zbrodni, i to nie jednej, bowiem wkrótce zamordowany - w równie bestialski sposób - zostaje drugi kapłan z tej samej parafii. Brutalne zabójstwa księży to nie wszystko, z czym musi poradzić sobie nasz bohater - poza tym musi jakoś okiełznać uczucia, do tej pory, zdałoby się, uśpione, które jednak powrót w rodzinne strony obudził, zmierzyć się z rosnącymi w siłę nacjonalistami, przeżyć zamachy na swoje życie, no i nie narazić się za mocno nie przepadającemu za nim przełożonemu. 

Niewątpliwie największą zaletą debiutanckiej powieści Krzysztofa Bochusa jest umiejscowienie fabuły i sam na nią pomysł. Niemiecki Kwidzyn przed wojną, z rozpędzającym się nazizmem w tle... no, to się czyta! Autor jest rodowitym kwidzynianinem, a przy tym publicystą zafascynowanym, jak mniemam,  historią i tajemnicami Pomorza. Widać, że dobrze zna temat i autentycznie się nim interesuje, dzięki czemu retro klimat i scenografia, na tle której rozgrywa się akcja podkreślają ogromny potencjał opowieści, tym bardziej, że pióro autora jest sprawne, co czyni rzecz lekką w czytaniu. Prusy Wschodnie, rosnące uwielbienie dla Adolfa Hitlera, podskórne, jeszcze głównie intuicyjnie wyczuwane obawy wobec przyszłości, gęstniejąca atmosfera niepokoju, doskonale podkreślana przez umiejętnie oddany klimat tamtych sierpniowych dni (czytelnik aż czuje letni skwar, duchotę i parne powietrze - i wilgoć i stęchliznę w katedralnych podziemiach, napierające na człowieka mury, woń starych cegieł i butwiejącego drewna), plus chwilowo zawoalowane konflikty na tle narodowościowym, rosnąca i coraz śmielej wyrażana na głos niechęć wobec mieszkających w mieście Polaków i Żydów, rzutująca nie tylko na codzienne życie mniejszości narodowych w Marienwerde, ale i na nastawienie policji wobec przestępstw z ich udziałem, czy to w roli sprawcy czy ofiary...
 
Ponadto, ponieważ działania Christiana Abella koncentrują się na rozwiązaniu zagadki morderstw księży powiązanych z Katedrą Świętego Jana Ewangelisty w Kwidzynie i zamkiem w Malborku, mamy tu i oprowadzanie po sakralnych budowlach, i zaglądanie do zakurzonych bibliotek, i sekretne cele, i tajemne przejścia, podziemne krypty i korytarze, i nastrój tajemnicy, grozy i (momentami) nieco chłopięcej przygody. Plus nawiązania do historycznych faktów, postaci i zdarzeń, oraz całkiem ciekawe odwołania do sztuki i przemycane do powieści nader liczne  ciekawostki. Fragmenty opisujące historię zakonu krzyżackiego i malborskiego zamku czyta się z dużym zainteresowaniem....
 
...no i tu zaczyna się "ale". I to nie jest, o, nie jest jedno "ale', to jest  taka seria "ale", że gdybym sobie je ustawiła jedno za drugim, to bym sobie mogła z nich zrobić tor do biegu przez płotki.

Po pierwsze "ale" - duże zainteresowanie, z jakim czyta się historyczne wstawki nie oznacza, że nie mogłoby ich być... trochę mniej. A jest tyle, że w pewnym momencie zaczyna ich być za dużo nawet dla mnie, czyli osoby, która jest historią zazwyczaj żywo zainteresowana. Dla kogoś, kto po prostu chce przeczytać kryminał może to być ilość przytłaczająca, zwłaszcza, że nie zawsze mają one związek z treścią powieści, a jeśli mają to i tak można by je nieco ograniczyć (podawanie szczegółowego życiorysu błogosławionej Doroty z Mątowów na przykład nie wydaje mi się, wyznam, niezbędne, a to tylko jeden przykład z wielu). Trochę widzę w tym syndrom debiutanta, który odczuwa nieodparta potrzebę, by w swym pierwszym dziele umieścić wszystko, co wie, bo nie wiadomo, czy będzie miał szansę wypowiedzieć się w dziele drugim.



Po drugie "ale" - Christiana Abella, głównego bohatera cyklu można określić jednym słowem - rozczarowanie. Duże rozczarowanie. Abell jest dokładnie takim, jakiego można się spodziewać - przystojny, enigmatyczny, postawny, atrakcyjny, małomówny, z obowiązkową tajemnicą, a przy tym hardy i niezłomny, błyskotliwy, inteligentny i świetny w tym, co robi. Dopisuje mu wiele szczęścia, jego hipotezy w sprawach kryminalnych są karkołomne, ale okazują się słuszne. Słowem, klasyka. Problem w tym, że poza odautorskim opisem nic nie świadczy o tym, że Abell rzeczywiście taki jest. W moim odbiorze Christian Abell jest beznadziejnie nijaki i zwyczajnie mnie nie przekonuje, ta postać jest płaska jak kartonowa figura, bez już nawet nie charyzmy, ale jakiegoś charakteru, nudny w swej typowości. Błyskotliwym detektywem też do końca nie jest (bardzo mi przykro, panie autorze, ale młody i zdrowy na ciele śledczy, który - usiłując wydobyć ze starego sarkofagu dowód - uchetuje się przy tym niby górnik na przodku, po czym gładko przełyka informację, że dowód ten ukrył w sarkofagu siwowłosy starzec NIE JEST błyskotliwy). Jego często całkowicie nieracjonalne  koncepcje, które oczywiście okazują się słuszne, są wzięte z powietrza (a w każdym razie na takie wyglądają, bo proces dedukcyjny jest opisywany zdawkowo albo w ogóle pomijany). Olśnienia w rodzaju: "starannie sprawdził cały pokój (opisane w szczegółach na piętnastu stronach), opukał meble i zerwał nawet kilka desek z podłogi, nic nie znalazł i już wychodził zrezygnowany, gdy nagle go olśniło - zegar/półka na książki/dagerotyp babuni!!!" zdarzyły się w powieści co najmniej trzy razy. Opisy typu "siedział i myślał", po czym wymyśla coś dziwacznego nie wiadomo skąd wziętego i na czym opartego - nawet więcej. O tym, że praktycznie zapomina o drugiej ofierze, skupiając się wyłącznie na pierwszym morderstwie nawet nie wspomnę (zwłaszcza, że to jest po prostu błędem autora :)). Plus obowiązkowe napomknienia o mrocznej tajemnicy i jakichś nieokreślonych problemach z przeszłości, do których nawiązywał opis na okładce książki, a o których nie dowiadujemy się praktycznie niczego. Być może jest to haczyk, sprytnie zarzucony, by doholować czytelnika do części drugiej.

Haczyk, na który raczej się nie złapię.

I tu przechodzimy do "ale" tak znaczącego, że gdybym je na tym moim torze do biegu postawiła nie dałabym rady go przeskoczyć, tylko rymnęłabym na dziób jak długa; do "ALE" pisanego drukowanymi literami, a nawet pogrubionego, o, do takiego właśnie "ALE".

Wydawnictwo promowało tę książkę jako kryminał noir i rzeczywiście, pojawiają się tu obrazy dzielnic biedy, spelun czy burdeli, dość realistyczny, niekiedy brutalny i dosadny opis ówczesnej rzeczywistości.

A to, co się nad tym opisem unosi i czym, niestety, przede wszystkim charakteryzuje się ta powieść, to dojmujący, odrażający, plugawy już nie "maczyzm", ale "samczyzm". Bohater główny, enigmatyczny i ponadprzeciętny, jest samcem alfa, otoczonym takimi trochę mniej alfiastymi samcami alfa, samcami, którzy chcą być samcami alfa, samcami beta, zwykłymi samcami oraz jednym homoseksualistą (którego nasz samiec alfa identyfikuje "po specyficznych ruchach"). W tle, na dalszym, baaaaardzo dalszym planie mamy świętej pamięci mamusię bohatera, kobietę wielu cnót, świętej pamięci babunię bohatera, kobietę wielu cnót, dwie niewidzialne gospodynie, rzetelnie i w milczeniu wykonujące swoją pracę, w tym gospodynię bohatera, czystą, pracowitą i zapewne wielu cnót...
 
... oraz przedmioty służące do kopulacji, obdarzone wydatnymi ustami i bujnymi pośladkami, oceniane wyłącznie jako obiekty seksualne, czasem zwane kobietami, ale znacznie częściej dziwkami, po piętnastym razie przestałam liczyć, ile razy w książce padło to słowo. Omawiane dzieło jest przykładem dość charakterystycznej tendencji dla pisarstwa niektórych (na szczęście) polskich autorów literatury rozrywkowej płci męskiej, w których kobiety są albo aniołami, albo dziwkami, a jeśli są w wieku nie...reprodukcyjnym - wrednymi sukami, to zaś czym nigdy  nie są to wielowymiarowymi (tu - nawet nie dwuwymiarowymi), wiarygodnymi postaciami. 
 
W tym dość krótkim utworze na zupełnie inny temat mamy na przykład  nieskrywaną pogardę wobec prostytutek ("Tak, oczywiście, Brigitte, nikt nie kurwi się przecież za darmo, musi być jakiś powód" - może na przykład taki, że Brigitte ma na utrzymaniu małą córeczkę, panie Radco-Erudycja-I-Klasa-Sikają-Mi-Uszami-Adell? "Co bardziej ceniące sie prostytutki, poszukujące klientów. okupowały stoliki przy barze, bacznie wypatrując mężczyzn skłonnych zamówić im piwo i bratwurst, co potem musiały odpracować w jakiejś bramie na Podzamczu").

Mamy bohatera drugoplanowego, któremu narrator nagle oddaje głos, w sumie zupełnie nie wiadomo, po co, no bo przecież tekst: "Zawsze brał ja najpierw od tyłu (...) Polubił to entree w Namibii. Co wieczór wybierał młode Murzynki, a potem słuchał jak jęki i krzyki tych deflorowanych zwierzątek giną w odgłosach i nocnych szeptach sawanny"  NIC NIE WNOSI DO TREŚCI UTWORU. Oczywiście poza pochylaniem się nad REALIAMI, wszystko dla REALIÓW,  TAKIE BYŁY REALIA, inaczej NIE BYŁYBY WIARYGODNIE!!! He, he, he... tjaaa, jasne, ależ oczywiście, wszystko dla staranności historycznej, prawda?  Tylko ciekawam wielce, dlaczego z takich akurat realiów autor z taką skrupulatnością buduje świat przedstawiony, dlaczego nie poświęca ani słowa wyzyskowi nieletnich, wysokiej umieralności dzieci, fatalnym warunkom sanitarnym i szerzącej się w miastach biedzie, prowadzącej do prostytucji, która najbiedniejszym kobietom umożliwiała ugotowanie ciepłego posiłku raz na kilka dni (te pogardliwie opisywane prostytutki, które musiały "odpracować piwo i bratwurst w bramie na Podzamczu" oddawały się ZA MISKĘ ZUPY, ale po co się chwilę zastanowić, czy to na pewno prostytucja stanowi tu problem, skoro można napisać pogardliwie o dziwkach, i pozastanawiać się co potrafią zrobić tymi ustami, opisywanymi jak usta gumowych lalek z sexshopów, co nie, panie autor?), żebractwu, włóczęgostwu, brakowi dostępu do lekarzy, o pokuszenie się o głębszy rys psychologiczny swoich postaci, pluralizm poglądów czy choćby niezgodę głównego POZYTYWNEGO bohatera na niektóre posunięcia  nawet nie wspomnę. I nie, nie wymagam od kryminału pochylania się nad problemami społecznymi w dwudziestoleciu międzywojennym, ale skoro już autor postanowił się pochylać to wolałabym, by nie był w tej kwestii tak żałośnie monotematyczny.

Mamy wątek romansowy poprowadzony nie dość, że wulgarnie i prostacko, to jeszcze - ZNOWU - kompletnie niczego nie wnoszący do rozwoju akcji - Christian snuje się po Kwidzyniu śladami byłej ukochanej i wspomina swoją pierwszą miłość, i już wtedy mi powinno migać czerwone światełko, bowiem nasz pan radca w swych wspomnieniach skupia się na wizji wydatnych pośladków bogdanki, no ale kto z nas, myśląc o pierwszej nastoletniej miłości nie myśli przede wszystkim o jej/jego gołej d... niech pierwszy rzuci kamieniem, c'nie. Ogólnie autor sugeruje, że pan radca ma związaną z tą miłości jakąś traumę, sam Adell zastanawia się, czy "ona pamięta tę jedną chwilę, gdy na mnie spojrzała?", po czym okazuje się, że to "spojrzenie" to była akcja z dojściem do drugiej bazy, zaś trauma bohatera związana jest z faktem, że nie udało się dotrzeć do trzeciej. A gdy mu się wreszcie po tych wszystkich latach udaje zachowuje się jak klasyczny nastolatek, który dostał dowód miłości, więc nagle odkrywa, że nie wie, co robić i jak się zachować, w końcu zaliczył, więc czego ta laska jeszcze od niego chce, niech już sobie idzie.
 
Mamy scenę seksu małżeńskiego, obleśną, niesmaczną i brudną, zbędną od pierwszej litery do ostatniej kropki, i - ponownie - nie wnoszącą nic do akcji kryminalnej ani do rysunku postaci.
 
No i mamy wątek, za który w moim osobistym odbiorze należy się autorowi...  no, duża nieprzyjemność mu się należy. Ten wątek to nie spoiler, bo spoiler to coś, co ujawnia jakiś ważny zwrot akcji, a tu można rzecz - no zdziwko stulecia normalnie - wywalić po całości, nie wnosi bowiem (wiem, powtarzam się) do treści NIC, ale gdyby ktoś chciał sobie sam sprawdzić za pomocą lektury całego utworu, czy nie przesadzam w jojczeniu, to odgrodzę rzecz takimi gwiazdeczkami, można przeskoczyć i nie czytać.
 
 
*
*
*
*
*
*
 

O zabicie pierwszego księdza podejrzany jest mąż damy, którą o romans z kapłanem podejrzewali miejscowi plotkarze. Mąż jest naczelnikiem poczty, Abell jedzie przesłuchać i jego, i żonę, żona jest kobietą urodziwą i dysponującą (oczywiście) wybujałym biustem, w który nasz radca się mimowolnie wpatruje, na co dama reaguje rozbawieniem, i nawet sobie pomyślałam, oho, nasz radca , taki nieskazitelny, taki ąę, dostanie po nosie, no, ale wtedy jeszcze miałam złudzenia co do autora. Tymczasem i radca, i jego wachmistrz, niejaki Kukulka, osoba dość prosta i surowa, ale przedstawiona jako raczej pozytywna, rozpoznają w przesłuchiwanej kobiecie byłą prostytutkę. Kukulka kiedyś zapłacił za noc z nią, jednak do stosunku nie doszło, co prawda nie z winy kobiety, tylko pijanego buca, który wdarł się do pokoju i ją pobił. No ale towar macany należy do macanta, nieprawdaż, nasz pozytywny bohater zapłacił i nie dostał, więc sobie teraz odbierze. A wszystko za zgodą szefa i na pełnym luzie, no bo przecież, hehehe, czyż można zgwałcić prostytutkę?
 
I mamy scenę, gdy w mieszkanku nad pocztą pan wachmistrz odbiera, co jego, na poczcie mąż obsztorcowuje jakiegoś pracownika, a na ulicy stoi nasz wyrafinowany, oczytany i głęboko kulturalny pan radca Abell, przypatrujący się temu, co się dzieje na parapecie za firanką, i nie ma ani słowa autorskiego komentarza, że to, co się dzieje, jest złe na jakimkolwiek poziomie. Pan wachmistrz potem ogląda swoje dłonie "podrapane po namiętnych zapasach z panią naczelnikową" i ja chętnie wyjaśnię panu autorowi, jak nazywają się namiętne zapasy, po których mężczyzna ma zadrapania na dłoniach - one się nazywają gwałt, i gdy myślę o tej nieszczęsnej kobiecie, której udało się uciec, skończyć z dawnym życiem - co nie jest łatwe nigdy, a wtedy zakrawało na cud - wyjść za mąż, zostać szanowaną członkinią społeczeństwa, a potem zjawia się taki skur...czybyk, żeby zburzyć jej kruchy spokój i pokazać jej, kto tu rządzi, szmato, a wszystko przy aprobacie drugiego skur...czybyka, cacanego wykwintnisia i wielbiciela sztuki, to mi się ze współczucia (pan sobie guglnie, co to słowo znaczy, panie autor) serce ściska, a chęć, by ta nieprzyjemność, która powinna spotkać autora to był potężny kop w tę część męskiej anatomii, którą sobie ceni tak wysoko, dramatycznie rośnie. To już Eberhard Mock, o Zydze Maciejewskim nie wspominając, opisywani jako pozbawieni skrupułów i brutalni, są bardziej ludzcy niż ten goguś pozwalający zgwałcić człowieka w imię jakiejś chorej "sprawiedliwości" (a dodać należy, że romans pani naczelnikowej i księdza nie został udowodniony, na czas obu zbrodni małżeństwo miało  żelazne alibi, no, ale pan wachmistrz plunął suce w twarz: "Na pewno mu dawałaś i innym też, bo lubisz dawać, zdziro", więc spoko, romans można uznać za udowodniony).

*
*
*
*
*
*
 
Wszystkie, WSZYSTKIE bez wyjątku sceny ekhm, erotyczne, wszystko, co powyżej wymieniłam (i parę rzeczy, których nie wymieniłam też) mogą (i moim zdaniem powinny, ale nie będę się upierać, w końcu innym się może podobały albo chociaż im nie przeszkadzały) wylecieć z książki bez żadnej szkody dla treści właściwej. Postaci kobiece ograniczyłabym do gosposi księdza i pana radcy, przynajmniej byłyby wiarygodne, bo, niestety, niestety, ale przemowa głównej heroiny: "Jestem także człowiekiem, Christianie! Mam duszę! Mam uczucia!" nie brzmi tak autentycznie, jak mogłaby brzmieć, gdyby w powieści pojawiła się chociaż jedna kobieta stanowiąca coś innego niż, proszę mi wybaczyć dosadność,  wieszak na wielki biust z dziurą w miejscu strategicznym.
 
I to wszystko, co powyżej, sprawia, że ocena tej książki jest dla mnie tak trudna.

Z jednej strony interesujący koncept, zręczne pióro autora, nieco zbytnich wygibasów w wymyślaniu intrygi, przyznaję, ale rzecz ciekawa z wartością dodaną w postaci historycznych ciekawostek.

Z drugiej - nie wiem, co by mnie mogło skłonić, żebym teraz zabrała się za lekturę kolejnej części. Pewnie się kiedyś zabiorę. Jak miną mi mdłości na wspomnienie tej, czyli nieprędko.

W sumie chyba zachęcam, żeby każdy przekonał się sam, czy nie przesadzam i się dramatycznie nie mylę.

Ja w każdym razie ostrzegałam.



PS. Krzysztof Bochus zadedykował tę powieść swoim wnukom, wnioskując ze zdjęcia i daty urodzenia autora - małym dzieciom. Przyznam, że mam szczerą nadzieję, że rodzice tych dzieci ukryją książkę dziadzia na najwyższej półce w najciemniejszym kącie strychu. Ja bym ukryła.

sobota, 20 kwietnia 2024

"W cieniu twierdzy", "Rytuał" Kamila Cudnik

 


Oto Toruń. Rok 1904. Zabór pruski. Trwa akurat wojna rosyjsko-japońska, a w polskich mieszkańcach Torunia zaangażowanych w konspirację rodzi się nadzieja, że osłabienie rosyjskiego imperium wpłynie korzystnie na szanse na odzyskanie przez Polskę niepodległości.

Główny bohater, Walter von Offenberg, zostaje zesłany z Berlina na prowincję do Festung Thorn z powodu skandalu związanego ze śmiercią jego żony. Kupuje ziemię i pałac, zlicytowany od poprzedniego właściciela za długi i poznaje kobietę - Luizę Zagórską, córkę poprzedniego właściciela majątku, Polkę i patriotkę, która z powodu katastrofy materialnej, w którą popadła jej rodzina, zmuszona była przerwać naukę w Paryżu i wrócić do domu.

W noc świętojańską dochodzi do okrutnej zbrodni - na cmentarzu zaszlachtowana zostaje młoda dziewczyna. Co więcej, jedenaście lat temu dokładnie w tym samym miejscu, także podczas kupalnocnej zabawy i w bardzo podobnych okolicznościach zginęła inna młoda kobieta. O co chodzi? Dlaczego akurat tej nocy ktoś atakuje? Czy te zbrodnie są ze sobą powiązane, czy to po prostu fatalny przypadek?

Śledztwo prowadzą oczywiście władze niemieckie, ale i Luiza, i von Offenberg, jak się okazuje, są w jakiś sposób wplątani w wydarzenia i chcąc nie chcąc angażują się w dochodzenie.

Od czasu traumatycznego doświadczenia, jakim było dla mnie zapoznanie się z, ekhm, dziełami Marcela Woźniaka do książek, których akcja rozgrywa się w Toruniu podchodzę więcej niż ostrożnie i bardzo, bardzo nieufnie. Toruń to jest moje miejsce na ziemi, jestem torunianką w piątym pokoleniu (a mówię tylko o tych pokoleniach, na które, że tak to ujmę, mam papiery), kocham to miasto w sposób absolutnie zaślepiony i cierpię widząc, co zrobili z nim na kartach swych powieści niektórzy literaci (oraz boję się sprawdzać, co może zdarzyć się u tych, których dopiero poznaję).

Na szczęście nie jest to ten traumatyzujący przypadek. Owszem, zdarzają się w tekście sformułowania niezręczne ("Wyszli śledzeni trzema parami oczu"), błędy językowe ("Niedaleko rozległo się szczekanie psa, ale zaraz ucichło, rozpoznając zapewne właścicielkę kroków zmierzających do bramy"), czy wręcz Wielkie Zagadki Bytu ("Dzień był krótszy o godzinę od najkrótszego dnia w roku i słońce zachodziło o dziewiątej"), ale w sumie całość czyta się szybko i dość płynnie, chociaż - i to uważam za spory błąd - nigdzie, ani na okładce, ani na stronie tytułowej nie ma żadnej informacji, że "W cieniu twierdzy" jest częścią pierwszą z trzech, wskutek czego ja na przykład zaczęłam czytać najpierw część drugą i błyskawicznie się pogubiłam w treści zanim się zorientowałam, że zaczęłam lekturę od środka. Bez trudu mogę sobie wyobrazić złość tych czytelników, którzy, pewni, że czytają zamkniętą całość, dotrą do końca powieści i zostaną osłupiali z masą nie podomykanych wątków oraz z jednym już nie dość, że nie domkniętym, ale otwartym na sam koniec wręcz na oścież.

Jako torunianka, której babcia (o prababci to już w ogóle nie wspominając) jeszcze dokładnie wiedziała, jaką nazwę obecnie nosi niegdysiejsza Baderstrasse czy Marienstrasse, w dodatku jako osoba, która codziennie wracając do domu mija ruiny zamku w Złotorii i może sobie empirycznie sprawdzić, czy Luiza twierdząc, że skracała sobie drogę przez cmentarz była, czy też nie była wiarygodna dla policji, znajdowałam w tej książce masę smaczków i ciekawostek, którymi bawiłam się jak dziecko kolorowymi kulkami. Muszę wszakże zaznaczyć, że nie jestem pewna, czy te smaczki będą w równym stopniu porywające dla kogoś, kto nie ma pojęcia, gdzie znajduje się Gasthaus zur Blauen Schürze (w przeciwieństwie do niżej podpisanej, która, nieprawdaż, spożywała tam własny weselny obiad), ani nie bawi go sprawdzanie, jakie sklepy znajdowały się ówcześnie wzdłuż Breitestrasse oraz co znajduje się w wymienionych miejscach obecnie.

Trochę niewiarygodna wydaje mi się także historia miłosna. Owszem, z pewnością drżenia serc zdarzały się jak świat światem również w przypadku osób, które powinny te drżenia powściągać z różnych powodów, ale jako osoba (wiem, dowód anegdotyczny), która miała w rodzinie przypadek pary polsko-niemieckiej (i nie chodziło o związek z pruskim oficerem, tylko z poczciwym, toruńskim kupcem, torunianinem z dziada pradziada), i która wie, jakie przeszkody związek ten napotykał i z jakim ostracyzmem musiały się mierzyć zaangażowane weń osoby nie do końca kupuję otwartość, z jaką w początkach dwudziestego wieku traktowany jest związek (serc i ciał, chwilowo nieformalny, co tym bardziej każe mi w niego powątpiewać) polskiej ziemianki, patriotki, której babcia od czasu upadku powstania styczniowego nosi żałobę, i pruskiego arystokraty, oficera i wiernego sługi Jego Cesarskiej Mości.

Inna rzecz, że nie kupuję do końca postaci Luizy Zagórskiej po całości, że tak powiem - zbyt jest moim zdaniem współczesna, zuchwała i pewna siebie. No, ale przynajmniej nadaje się na główną bohaterkę :).

Polecam jako ciekawostkę zwłaszcza toruniofilom, z zastrzeżeniem jednakże, że należy bezwzględnie nastawić się na lekturę kolejnego tomu, bo ten nie dostarczy odpowiedzi na żadne pytania, a wręcz postawi kilka nowych.

A wówczas nie pozostaje nic innego, jak chwycić za tom drugi pod tytułem "Rytuał" i ...

 


Wszyscy widzą kawałek Torunia na okładce? 

Nie?

To i lepiej, może i bez moich z naciskiem powtarzanych informacji zaczęliby lekturę w prawilnej kolejności :D.

Tak?

Niech więc nie idą drogą, którą i ja - której widok kawałeczka rodzinnego grodu odebrał rozsądek - poszłam, rzucając się na książkę i przeżywając jedyne w swoim rodzaju doświadczenie czytelnicze, które zamknąć można krótką a dźwięczną frazą "Aaaaaaleee... ja nic nie rozumiem!".

Słowem, zdecydowanie NIE ZALECAM czytania "Rytuału" w oderwaniu od pierwszego tomu. Popełniłam ten błąd nie zdając sobie sprawy z tego, że sięgam po kontynuację, a nie powieść samą w sobie, i natychmiast pogubiłam się i w treści, i w mnogości nazwisk (i nie ja jedna, wydawca też miał problem: "Bruno patrzył uparcie na Rustofa", wyjaśnię, że Bruno Rustof to jest jedna osoba, która mogłaby ewentualnie uparcie patrzeć sama na siebie w lustrze), i natłoku okoliczności oraz nawiązań do osób i wydarzeń, o których, wyglądało, powinnam doskonale wiedzieć (i w sumie było to słuszne założenie), ale nie wiedziałam i nic zgoła nie rozumiałam z tego, co czytam.

Nadrobiwszy lekturę rozumieć za dużo nie zaczęłam (pierwszy tom kończy się dosłownie pozostawieniem wszystkich wątków w zawieszeniu), ale przynajmniej odróżniałam bohaterów :).

Luiza Zagórska, córka poprzednich właścicieli majątku, który nabył Walter von Offenberg, znika bez śladu, dosłownie rozpływa się w powietrzu. Ponieważ rodzina nie zgłosiła zaginięcia nikt jej oficjalnie nie szuka, z wyjątkiem zakochanego w niej Waltera. Przy okazji na jaw wychodzą okoliczności, rzucające światło na dawne mroczne tajemnice, choć nie pomagają one w znalezieniu odpowiedzi na liczne pytania, które stawiali sobie bohaterowie powieści przez cały poprzedni tom. Przeciwnie, mnożą się znaki zapytania. Jak poradzą sobie policjanci z toruńskiego komisariatu, próbujący rozwiązać sprawę morderstwa w Złotorii i powiązać je ze zbrodnią sprzed jedenastu lat? Czy ci, którzy w ogóle wiążą ze sobą te morderstwa się nie mylą? Co knuje hrabia Edward, oficjalny narzeczony Luizy? Co ukrywa? I czemu postępuje czasami całkowicie nieracjonalnie?

Czytając miałam wrażenie, że autorka miała dobry pomysł i wiele chęci, zaczynając pisać, po czym chęci te opadały z biegiem czasu (podobnie rzecz odbierałam przy lekturze tomu pierwszego, którego początek był - w moim odbiorze - lepiej, staranniej rozplanowany i napisany), wskutek czego, na przykład, finałowe starcie bohaterów pozytywnych z negatywnymi oraz z Karzącą Dłonią Sprawiedliwości było po prostu chaotyczne. Czytałam i nie rozumiałam, kto strzela, kto skacze konno, kto kogo zasłania, kto siedzi na koniu czarnym, a kto na gniadym, skąd się w ogóle wziął ten ktoś na karym, skoro do tej pory jechał na gniadym, kto wznosi okrzyki, kto bieży z lampą, kto łypie złowrogo, i skąd się wzięło tylu ludzi, momentami miałam odczucie, że kotłuje się tam z pół wsi... Oczywiście, w końcu zrozumiałam, kto, gdzie i dlaczego, ale jednak musiałam rzecz kilka razy przeczytać. Winię nadużywany podmiot domyślny - nie lubię, gdy autorzy go ignorują, w każdym zdaniu umieszczając, na przykład, słowo "kobieta", jakby w obawie, że czytelnikowi umknie płeć lub imię bohaterki, jeśli nie będzie każdorazowo wymieniane, ale jednak opisując dynamiczną scenę, w której uczestniczy czterech mężczyzn i dwie kobiety (o ile nie pomyliłam się w liczeniu, czego wykluczyć się nie da) przydałoby się uczynić te wszystkie podmioty nieco mniej domyślnymi.


Jak powyżej pisałam - zupełnie nie kupuję lekkości, z jaką traktowany jest romans Luizy Zagórskiej i Waltera von Offenberga, a po skończeniu tomu drugiego nie kupuję tego nawet bardziej. Na bogów, mamy tu ziemiańską córkę, Polkę, gorącą patriotkę, zaangażowaną w konspirację, pochodzącą z domu o tradycjach powstańczych i konspiracyjnych, i pruskiego oficera, zdyscyplinowanego sługę cesarza, arystokratę ze starej, wiernej cesarstwu rodziny, którego matka jest tak blisko tronu, że w chwili gdy syn popada w tarapaty ma możliwość odbycia na ten temat rozmowy z samym cesarzem powołując się na wspomnienia pogodnych, wspólnych dziecięcych zabaw, i nikt, nikt absolutnie nie widzi problemu w fakcie, że tych dwoje praktycznie ze sobą pomieszkuje. Ani ta wysoce arystokratyczna matka i ojciec-generał (!), którym przecież potencjalna synowa ze zubożałej polskiej rodziny mogłaby się średnio podobać, ani wspomniana babcia Luizy, ta, która od upadku powstania styczniowego nie zdjęła żałoby, ani jej siostra, szwagier, rodzina szwagra (a wszyscy to Polacy i patrioci), ani wreszcie konspiracyjni towarzysze panny Luizy, którzy mogliby się obawiać jej nazbyt ścisłych związków z przedstawicielem wroga, w dodatku żołnierzem... Nikt kompletnie. Panna odwiedza pruskiego oficera pod koniec już całkiem jawnie, służba traktuje ją jak panią domu, koledzy... ekhm... narzeczonego takoż... No, nie. Ja absolutnie wierzę, że taka miłość mogłaby się zdarzyć, serce w końcu nie sługa. I wierzę nawet, że mogłaby zostać skonsumowana w chwili porywu namiętności, rozpaczy i strachu. Ale w taki luz, blues i orzeszki to, przepraszam, ale nie wierzę w ogóle. Już nie chodzi nawet o to, że po prostu moja głowa w to nie wierzy - autorka nie umiała sprawić, by serce uwierzyło. Może sama nie ma do tego romansu przekonania, kto wie.

Przyznam, że nie umiem sobie wyobrazić, o czym traktować będzie tom trzeci, zapowiedziany jako ostatni. W drugim otrzymaliśmy rozwiązanie zagadek morderstw w kupalnockę, zbrodniarze zostali ukarani, dobro zatriumfowało, kto miał sobie paść w objęcia, padł, a kto miał cierpieć w milczeniu, cierpi... co tu się jeszcze może zdarzyć?

No, chyba, że zakończenie trylogii poświęcone będzie właśnie komplikacjom, w jakie nieuchronnie (imho) popaść musi związek Luizy i von Offenberga, i który moim skromnym zdaniem dla zachowania minimum wiarygodności powinien zakończyć się zgonem jednego (lub obu) z bohaterów. Ewentualnie rozstaniem i nurzaniem się w cierpieniu - w przypadku Luizy rzucaniem się w wir pracy konspiracyjnej, w wypadku Offenberga - udaniem się na najbliższy front, a w obu wypadkach wykazaniem się w walce nadludzką odwagą wynikającą z obojętności wobec śmierci, która jawić się będzie jako koniec udręk z dala od ukochanej osoby. Taką mam koncepcję.

I nawet przeczytam tom trzeci - który, i owszem, właśnie ściągnęłam na czytnik - by się przekonać, na ile (i czy w ogóle) była to koncepcja słuszna :).

sobota, 6 kwietnia 2024

Remontowo, acz nie do końca

Miejsce akcji - market budowlany.


Dramatis personae - dwóch Panów przeprowadzających inwentaryzację w Dziale z Farbami, jeden kolebiący się na szczycie gigantycznej drabiny, drugi u stóp drabiny, z notatniczkiem.


Pan z Notatniczkiem - Słodka Melba?

Pan na Drabinie - Mam.

Pan z Notatniczkiem (rzut oka w Notatniczek, odnotowanie czegoś ołóweczkiem) - Szczypta Cynamonu?

Pan na Drabinie - Mam.

Pan z Notatniczkiem - Grecka Chałwa?

Pan na Drabinie - Mam trzy. 

Pan z Notatniczkiem - Słony Karmel?

Pan na Drabinie - Nie mam.

Pan z Notatniczkiem - A chcesz?

Pan na Drabinie (kolebiąc się ryzykownie a buntowniczo) - Nie chcę!

Pan z Notatniczkiem (po odnotowaniu sprzeciwu) - Herbata Jaśminowa?

Pan na Drabinie - Mam dwie. Nie, trzy.

Pan z Notatniczkiem - Słodkie Toffi?

Pan na Drabinie - Mam trzy... (po chwili przesuwania wiaderek z farbami, filozoficznie, acz nie bez goryczy w głosie) No normalnie czuję się, jakbym w cukierni robił.


A Państwu Drogiemu jak mija sobota?

czwartek, 14 marca 2024

Oto jest pytanie

Pompon Młodszy (z typowym dla siebie vibem "a, tak tylko pytam") - Mamo, kromka chleba posmarowana dżemem zawsze spada dżemem do dołu, prawda?

Królowa Matka (dosyć obojętnie) - Tak mówią.

Pompon Młodszy (kontynuuje) - ... a kot zawsze spada na cztery łapy?

Królowa Matka (mniej obojętnie, bo jej Macierzyńskie Doświadczenie zaczyna jej szeptać, że oto nadciąga nieunikniony Ciąg Dalszy) - Tak. Zawsze.

Pompon Młodszy (niezłomnie wgryzając się w problem) - A jak się przywiąże kotu do pleców kanapkę z dżemem, to jak upadnie?

...

Przetrzymaj to, mówili. To taki etap, mówili. W końcy przestaną zadawać te dziwne pytania, mówili. Wyrosną z tego, mówili...

sobota, 24 lutego 2024

"Wylot" Olesia Ivchenko

Pod koniec listopada napisała do mnie stara (stażem) Czytelniczka z pytaniem, czy zechciałabym zrecenzować książkę, którą, jak to ujęła, "udało jej się wydać". Dystopia/sci-fi, gdybym była chętna, podeśle egzemplarz.

Skrzywiłam się (czego nie ma potrzeby ukrywać, bo sama się do tego Czytelniczce przyznałam), ponieważ science-fiction to jest coś co leży bardzo, baaaardzo daleko poza moją strefą komfortu, nie tylko czytelniczego. Parę dystopii przeczytałam, ale dawno to było, wystarczy rzucić okiem na etykietę "Królowa Matka czyta" by zauważyć, że żadnych sajensfikszynów się tam nie znajdzie. Czytelniczka, a w zasadzie Autorka, odpisała, że rozumie, sama zaproponowała, sama weźmie na klatę wszystko, także recenzję typu: "Miałam ochotę wyrzucić tę książkę przez okno i sama skoczyć za nią, byle tylko uniknąć ryzyka, że zmuszona będę kiedykolwiek jeszcze do obcowania z tego typu prozą!!!".

Skoro tak, biere! - zakrzyknęłam i już tydzień później miałam w ręku 

"Wylot" Olesi Ivchenko.

Dwa tygodnie później zaś mój prywatny świat zrobił fikołka, no bo przecież nie ma, że ma być dobrze, musi być różnie, bo wtedy jest ciekawie, c'nie? 

A potem przyszły święta, nowy rok, czytałam sobie po stroniczce-dwie dziennie, i to zdecydowanie bez niechęci, ale żeby usiąść i poczytać jednym cięgiem to nie, bo ciągle mi wypadały Rzeczy (piszę to ku ostrzeżeniu wszelkich Literatów, którzy, powodowani niezrozumiałym impulsem, pragnęliby pozyskać reckę miodzio mego pióra), aż wreszcie zdenerwowałam się sama na siebie i zabrałam "Wylot" na Mazury jako jedyną lekturę, zwłaszcza, że czytnik zagarnął Pan Małżonek i bronił doń dostępu własną piersią.

Skutek tej polityki był taki, że całe cztery godziny powrotnej drogi do Domu w Dziczy zajęły mi i Panu Małżonkowi ogniste rozważania na tematy etyczno-moralno-psychologiczno-obyczajowe ściśle związane z treścią powieści (no dobra, mówiłam głównie ja, a dokładniej - dziób się mi nie zamykał).

Świat po zagładzie klimatycznej. Lodowce stopniały, wyginęły pszczoły, wymarły prawie wszystkie rośliny, wyginęło 97 procent dziko żyjących zwierząt. Świat, jaki znamy, uległ zniszczeniu - wielkie miasta spłonęły albo zalał je ocean, ludzie umierali, zniknęły znane nam pory roku, klimat stał się całkowicie nieprzewidywalny uniemożliwiając wysiłki, by powrócić do dawnego stylu życia.

W celu ochrony resztek zasobów planety, która stanęła na progu ekologicznej zagłady, powstaje Federacja Miast Ocalonych. Nowa Itaka jest jednym z takich miast. Reguły życia w niej są jasno określone - w zamian za życie z dostępem do edukacji, opieki zdrowotnej, żywności oraz pracy, jej mieszkańcy - tzw. rejestrowani - zobowiązani są do rozsądnego podejścia do życia. Obowiązuje świadoma prokreacja (dziecko najwyżej jedno, a najlepiej w ogóle żadnych), racjonowanie żywności i oszczędzanie wody, wysoka świadomość ekologiczna w celu ograniczenia emisji zanieczyszczeń. W zamian za to bezpieczne życie rejestrowani godzą się na pełną kontrolę przez System. A w zasadzie trudno powiedzieć, że się na to w jakiś świadomy sposób godzą - po prostu są przyzwyczajeni, że są kontrolowani, gdziekolwiek nie pójdą, czegokolwiek nie zrobią, zostawiają elektroniczny ślad, nawet stan ich zdrowia śledzi rodzaj mikrochipa, tzw. łazik, który o wszelkich odkrytych nieprawidłowościach daje znać Centrali, a ta z kolei sama zgłasza się do osoby rejestrowanej, proponując leczenie, zmianę diety na indywidualnie dopasowaną i umawiając wizytę u specjalisty.

Poza rejestrowanymi mamy także nierejestrowanych. Antysystemowców nie obejmuje nadzór Systemu, ale nie obejmuje ich również jego opieka. Pozbawieni dostępu do lekarzy, szeroko pojętej edukacji, odżywiający się tym, co uda im się wyhodować lub zdobyć, żyjący w nędzy, z jednej strony stawiają opór władzy i obowiązującym regułom jako ludzie wolni, z drugiej postrzegani są przez rejestrowanych jako element skrajnie nieodpowiedzialny, szkodniki, nie do końca ludzie, stanowiący ryzyko dla zasobów planety, gardzi się nimi i boi ich, bywają brutalnie wykorzystywani jako tania, nielegalna siła robocza, gwałceni i oszukiwani, jako, że nie obejmuje ich ochrona przysługująca rejestrowanym, 

Co jakiś czas jednakże System ogłasza coś w rodzaju amnestii. Pozwala ona chętnym nierejestrowanym - po przejściu licznych badań, jeszcze liczniejszych szkoleń i przejściu naprawdę gęstego sita - zostać rejestrowanym obywatelem i zyskać to wszystko, co rejestrowanym się należy. Jedzenie. Wygodne mieszkanie. Pracę. Dostęp do rozrywki. Opiekę lekarską.

Z tej właśnie okazji postanawia skorzystać Czwarta, wśród rejestrowanych używająca imienia Wrona. Po przejściu skomplikowanego szkolenia, w trakcie którego nie tylko zostaje wyleczona z typowych dla źle odżywiających się i zaniedbanych zdrowotnie nierejestrowanych przypadłości, ale nawet uczy się mówić z innym, typowym dla osób wykształconych akcentem, zostaje wstępnie zaakceptowana jako osoba, że to tak ujmę, przed-rejestrowana. Otrzymuje opiekunkę, która zobowiązana jest śledzić jej postępy (lub ich brak) i sporządzać na ten temat raporty, mieszkanie i trochę pieniędzy.

Musi tylko całkowicie odciąć się od środowiska nierejestrowanych, w tym własnej rodziny. Zdać egzamin przed komisją, która oceni, czy zasymilowała się w zadawalającym stopniu, czy też nie.

A przedtem znaleźć pracę.

W Nowej Itace trwa rekrutacja do pracy na stanowisko wchodzącego. W świecie, w którym właściwie nie ma już rodzin, przekazujących sobie doświadczenia i rodzinne wspomnienia, istnieją biblioteki pamięci, powstałe po wielu wiekach skrupulatnych i skomplikowanych badań i prób technicznych, a mające na celu zachowanie wspomnień osób zmarłych i stworzenie zbioru doświadczeń ludzkości, które inaczej zostałyby bezpowrotnie utracone. Wchodzący zostaje podłączony pod odpowiednią aparaturę i poddany symulacji, która sprawia, że w jego umyśle odtwarzają się wspomnienia innych osób. Zadanie to jest wyjątkowo trudne, obciążające psychicznie, prowadzące niejednokrotnie do chorób umysłowych i głębokich uzależnień.

Wrona okazuje się doskonałą kandydatką, jest zdyscyplinowana, twarda i bardzo, bardzo zdeterminowana. Podczas szkoleń jednakże powoli, powolutku dociera do niej, jak ten świat, dla którego zdecydowała się porzucić wszystko to, co doskonale znała i w czym wyrosła, będzie jednocześnie krok po kroku odzierał ją z wolności.

Czym jest „Wylot” Olesi Ivchenko? Najprościej można byłoby powiedzieć, że dystopią, nawet ja, osoba - o czym wspominałam - poruszająca się swobodnie w zupełnie innych rejonach literatury miałam skojarzenia z "Rokiem 1984" czy "Nowym wspaniałym światem". I choć konkretne reguły i ścisłą kontrolę, na których opiera się życie w Nowej Itace  Olesia Ivchenko przedstawia oszczędnie, nienachalnie, wprowadza nas w nie chłodno, w białych rękawiczkach, analitycznie wręcz, nie opisując dziesiątków wynalazków, nie skupiając się na detalach technologii, nie upajają się wymyślaniem od a do zet nowego świata i pozostawiając czytelnikom szerokie pole do wyobraźni, (co -  paradoksalnie - momentami sprawia, że zapominamy, że oto obcujemy z "nowym, wspaniałym światem"), to obowiązkowe, by tak rzecz, elementy . dystopii - nowy porządek, powstanie nowych podziałów, nowych zasad i praw, rządzącym światem, nieakceptowalne dla niektórych, wywołujące chęć buntu - w „Wylocie” oczywiście są, ale zdecydowanie nie tylko one, ani nawet - nie przede wszystkim one.

Bowiem drugim istotnym (wręcz istotniejszym)  elementem powieści jest dramat dziejący się w życiu i głowach bohaterów. Autorka poświęca im tak dużo uwagi, tak dogłębnie analizuje ich psychikę, że może to właśnie opowieść o trudnych wyborach i napięciu rodzącym się między bohaterami należałoby uznać za najważniejszą. Od elementu wykluczenia i samotności, bycia obok, bycia kimś z zewnątrz, nieistotne, jak bardzo aspirującym do stania się częścią społeczności, nieistotne, jak bardzo się starającym, zawsze pozostającym poza, zawsze obok, zawsze obcym, zawsze stamtąd, i zawsze z tą myślą w tyle głowy, że tych ludzi oszukałaś/-eś, ale w końcu ktoś cię zdemaskuje, a wtedy... Poprzez traktowanie "nowych" podejrzliwie i nieufnie, czasem ze strachem, czasem z pogardą przez "autochtonów", nawet - czasem zwłaszcza - tych, którzy sami o sobie mówią jako o tych otwartych, pomocnych i pozbawionych uprzedzeń. Aż  po wieczne bycie pomiędzy społecznością, z której człowiek się wywodzi, a tą, w której pragnie się znaleźć. W moim odczuciu książka Olesi Ivchenko jest przede wszystkim o wykluczeniu. A ten problem jest ponadczasowy. I niewyobrażalnie, boleśnie aktualny.

Można wręcz odnieść wrażenie (nie mam pojęcia, na ile trafne), że coś co początkowo miało być dystopią, w trakcie pracy stało się opowieścią o wykluczonych, społecznie i ekonomicznie, i wykluczających, gdyż prawdziwy świat, nie ten dystopijny, ale ten za oknem, ten nasz, ten, w którym żyjemy  stał się równie straszny, groźny i nieobliczalny jak przedstawiona wizja, a my - równie wobec tego bezradni.

Trudno jest "Wylot"  przyporządkować do jednego gatunku literackiego tak wiele ważnych tematów porusza w niej autorka. Prowokuje do myślenia (i czterogodzinnych rozmów w drodze do domu) i do poszukiwania własnej interpretacji. A przy tym nie narzuca czytelnikowi swojej, jedynie właściwej. Tworzy bohaterów i bohaterki, których się rozumie, i za których trzyma się kciuki, choćby się ich nie lubiło, choćby się z nimi nie zgadzało. Stawia pytania i nie podaje odpowiedzi. Odpowiedzi każdy musi znaleźć sam - choć nie ma żadnych gwarancji, że kiedykolwiek znajdzie.

Doskonały debiut. Świetna powieść, w której odbija się nasz świat i nasze  problemy.

Cóż ja mogę powiedzieć.

Wychodźcie poza swoje strefy komfortu.

Warto.

Olesi Ivchenko dziękuję, że mnie do tego skłoniła.

wtorek, 20 lutego 2024

O tym, jak jest

Potomkowie Starsi (tkwią w kuchni nad kuchenką, przesuwając i przestawiając sobie nawzajem garnuszki, patelenki, łyżeczki, deseczki do krojenia i inne utensylia).

Królowa Matka (tkwi na fotelu, dziergając pracowicie, bo kocyk 1001 Nocy sam się nie zrobi).

Potomek Starszy - Jest okej?

Potomek Młodszy - Tak, jest okej.

Potomek Starszy - A, to dobrze, że jest okej, bo się bałem, że nie jest okej.

Potomek Młodszy - Niepotrzebnie, jest okej. Jakby nie było okej, to bym powiedział: "E, ale teraz nie jest okej!".

Potomek Starszy  - ...bo myślałem, że nie jest okej, ale jak mówisz, że jest okej, to okej.

Potomek Młodszy - Nie, całkiem okej, no może trochę przegiąłeś, ale w sumie jest okej.

Potomek Starszy  - Ale na pewno byś mi powiedział, gdyby nie było okej?

Potomek Młodszy - No spoko, jasne, że bym ci powiedział, gdyby nie było okej, ale na szczęście jest okej!

Potomek Starszy - A, to okej (rzucając kontrolnie okiem na totalnie beznamiętnie machającą szydełkiem Królową Matkę) Mama to już w ogóle na nas nie reaguje. Nawet nie zerknie. Myślałem, że jednak zerknie, rzuci takie, rozumiesz, spojrzenie, takie, wiesz: "Zawiodłam jako matka i jako człowiek", ale nie.


Cóż.


Co będzie Królowa Matka rzucać spojrzeniami, skoro jest okej.

sobota, 17 lutego 2024

Potomek Starszy doradza

Potomek Starszy (z niesmakiem) - No niewiarygodne, jak oni nie umieją w ludzi! Zamiast się otworzyć, wsłuchać trochę w potrzeby społeczeństwa!



Powinni jak Biedronka rozsyłać SMSy: Twój biskup jest lepszy niż ten drugi! I zrobić kampanię lojalnościową: Gang Kościelniaków. Za potwierdzoną pieczątką modlitwę zbierasz naklejki z punktami i jak uzbierasz dwieście to możesz dostać pluszowego Księdza Kamila, Diakona Dariusza, Zakonnika Zygmunta, Kleryka Kleofasa, Biskupa Bolesława i, żeby trochę parytetu było, Siostrę Sylwię. A jak uda ci się zapełnić naklejkami całą książeczkę i zdobyć maksymalną liczbę punktów, zdobywasz główną nagrodę - Papieża Polaka Jana Pawła!


I to Królowa Matka go wychowała, co ją, wyznać należy, czasem przeraża 😳...

sobota, 3 lutego 2024

"Za lasami" Monika Litwinow

Rzecz zaczyna sie po prostu sielsko.


Pan Antoni, spokojny emeryt, wraz z żoną mieszkający na obrzeżach lasu w Brzezinach pod Koninem, jak co dzień wstaje wcześnie rano, przygotowuje śniadanie, zjada je spokojnie, słuchając ulubionego programu ulubionej stacji radiowej i razem z psem wychodzi na niespieszny spacerek.

I w tym momencie sielsko być przestaje.

Na leśnej ścieżce pan Antoni trafia początkowo na kosz jabłek, w tym jedno nadgryzione, a chwilę później odnajduje okaleczone zwłoki dwunastoletniej dziewczynki.  

Mniej więcej w tym samym czasie Żaneta, młoda kobieta, skazana dwa lata temu za próbę zabójstwa córeczki, ucieka z zakładu psychiatrycznego i pojawia się nagle w domu byłego męża.

Z kolei Artur Gawron, lekko neurotyczny i aspołeczny leśniczy z licencją prywatnego detektywa, wracający akurat do domu po badaniach, które przeszedł w szpitalu w Bydgoszczy, odbiera telefon z informacją o morderstwie dokonanym w jego lesie. I jakkolwiek wiadomość ta budzi w nim koszmarne wspomnienia dramatu przeżytego kilka lat wcześniej, w chwili, gdy policja odnajduje przy zwłokach dobrze znany mu przedmiot, postanawia on zająć się sprawą śmierci znalezionej przez pana Antoniego nastolatki.

Mamy tu jeszcze męża oskarżonej o próbę zabójstwa kobiety, Macieja Lisickiego, rodzeństwo Artura - Jakuba i Magdalenę, oboje zatrudnionych w policji, nowego komisarza, który przeniósł się do Konina z Poznania, Tomasza Bielika...

Co łączy wszystkie wymienione osoby? Co jeszcze wydarzy się w brzezińskim lesie? Bo zabójstwo dwunastolatki to dopiero początek lawiny. No i najważniejsze - kto i dlaczego zabija nastoletnie dziewczynki, stylizując ich zwłoki na postacie dobrze znane z baśni?  
 
 
Jako Blogerka Prawie-Że-Książkowa Z Bardzo Niższej Półki nie podejrzewam się o wpływ na książkowo-literacki świat, ale gdybym tych wpływów miała więcej, każdy autor powinien zastygać w zgrozie i przerażeniu na wiadomość, że podczas lektury sięgnęłam po mój Złowrogi Notatniczek.

Sięgnięcie po Notatniczek oznacza bowiem jedno - coś mi zgrzytnęło. Coś załaskotało w mózg, prawdopodobnie nieprzyjemnie, a jak już załaskocze, nie daje o sobie zapomnieć. Nigdy nie sięgam po Notatniczek jeśli coś mnie wzruszy lub zachwyci (i, jak się parę razy przekonałam, to niedobrze, powinnam to robić, może będzie to moje spóźnione postanowienie noworoczne?), Notatniczek równa się Źle Jest. Zawsze.

Prawie.

Bo oto mamy przypadek, jeden na tysiąc, gdy Notatniczek w robocie był, ale Jest Dobrze.
 
"Za lasami" Moniki Litwinow to jest debiut, i to naprawdę niezły debiut.  Jak widać już z mojego wstępu, wątków mamy wiele, a i bohaterów niemało, więc istniało ryzyko, że autorka, a wraz z nią czytelnicy, się w nich pogubią. Na szczęście akcja poprowadzona jest przejrzyście, starannie, napięcie budowane bardzo umiejętnie. Monika Litwinow wykorzystuje znane baśnie w sposób zaskakujący i mocno niepokojący, co podkręca unoszącą się nad całością akcji grozę. A zawodowo zajmuje się terapią dzieci i jest fachowcem od bajkoterapii, więc naprawdę wie, jak to działa. Rysunek postaci jest dopracowany (czasem wręcz zbyt, o czym będzie dalej) i interesujący, a miejsce akcji nadaje lekturze ten specyficzny klimat małego miasteczka, w którym co prawda wszyscy się znają i jak kichniesz, to na drugim końcu miejscowości mówią ci: "Na zdrowie!", a jednak o mroczne tajemnice i liczne trupy w szafie nietrudno. Owszem, ze względu na rozmiary miasteczka, w którym rzecz cała się dzieje mamy dość ograniczoną ilość osób, które można podejrzewać, ale choć jest to zarzut dość częsty w przypadku "małomiasteczkowych" kryminałów (dotyczył także np. serii chełmżyńskiej Roberta Małeckiego), trudno uznać go za logiczny, wszak mówimy o niedużym terenie zamieszkanym przez niewielu ludzi. Akcja, szczególnie w drugiej połowie książki, jest dynamiczna, narracja przedstawiona naprzemiennie z punktu widzenia kilku postaci dodaje jej tempa i pozwala na zawieszenie jakiejś sytuacji w trudnym do zniesienia napięciu, język jest poprawny, a research godny najwyższej pochwały (za rozmowę policjanta i psycholożki, składającą się w połowie z irytujących z punktu widzenia czytelniczego, za to, jak przypuszczam, zgodnych z procedurami zdań: "Nie mogę pani udzielić tej informacji na tym etapie śledztwa", "Nie mogę panu odpowiedzieć na to pytanie bez nakazu prokuratorskiego", zamiast, jak to bywa w 3/4 filmowych i książkowych kryminałów: "nie powinnam/powinienem, ale no dobra, wyjątkowo, ten jeden raz" duże brawa).
 
Skąd więc ten Notatniczek?
 
Języka się nie czepiam, był, jak wspomniałam, poprawny, mimo pojedynczych kwiatków typu: "Leśnik podszedł do mężczyzny. Podał mu życzliwie rękę, kładąc od razu drugą dłoń" (???) czy "Żuchwa poruszyła się do przodu, ale natychmiast ją schował".

Natomiast momentami autorka podawała po prostu trochę za dużo informacji zarówno w opisie postaci, jak i jej otoczenia, co jest, niestety, częstym błędem w książkach, nie tylko u debiutantów. Niektóre rzeczy można było podać zgrabniej albo zupełnie przemilczeć. Nie musimy poznawać pełnego doświadczenia życiowego każdej napotkanej osoby. Czemu, na przykład, miała służyć informacja, co powiedziała Grzegorzowi (współpracownikowi Artura Gawrona) prostytutka, z  której usług raz skorzystał? Po co w ogóle był ten wtręt o prostytutce? Nie wnosił nic do akcji powieści, i w zasadzie nic do rysunku postaci, mocno drugoplanowej.
 
Albo wątek, który puścił w ruch mój Notatniczek. Mamy oto niejakiego Macieja Lisickiego. Lokalny biznesmen, właściciel sklepu z grami, de facto samotny ojciec. Jego żona, Żaneta, została dwa lata temu zamknięta na oddziale psychiatrycznym po tym, jak usiłowała utopić w wanience dwumiesięczną córeczkę, a na Macieja ratującego dziecko rzuciła się z nożyczkami. Poznajemy odautorsko podaną historię małżeństwa Macieja - od zakochania w Żanecie, po jej niewytłumaczalną zmianę ze uroczej trzpiotki w rasową i niestabilną emocjonalnie manipulatorkę, która dręczy męża. Maciej, ofiara przemocy domowej ze strony niezrównoważonej żony, nikomu się do tego nie przyznaje obawiając się społecznego wyśmiewania i wytykania palcami jako tego słabiaczka, który się baby boi. Urazów w nim jednak jest tyle, że dwa lata po tym, jak Żaneta została zamknięta w szpitalu nie potrafi jeść bułek, które ona lubiła, bo żołądek wiąże mu się w supeł. 

I po lekturze całości mam jedno pytanie - po co? Po co był ten motyw? Nie tylko nie jest do niczego w powieści potrzebny, ale nie znajduje żadnego potwierdzenia w treści. Ba, robi się wręcz niewiarygodny gdy Maciej, rzekomo dręczony przez żonę i nie mogący ze stresu oddychać na samo jej wspomnienie, myśli mściwie i bez żadnego supła w żołądku rzeczy typu: "Jeżeli ta głupia suka postanowiła stawiać mu warunki będzie musiała się liczyć ze wszystkimi konsekwencjami pogrywania z kimś takim jak on. Żaneta nie miała pojęcia, co robi". Głupia suka? Pogrywanie z kimś takim, jak on? Ofiara przemocy domowej? Serio?

Albo na przykład pan komisarz Tomasz Bielik. Przeniesiony z Poznania, zachowuje się, jakby Konin to było zadupie zamieszkane przez jakieś prymitywne plemię ("Wyrwał się z lasu, dzikus jeden, i zgrywa ważniaka!", przy czym ten "dzikus" jest dyplomowany leśnikiem, a nie borowym, niepiśmiennym dziadkiem z buszu, pamiętającym I wojną światową), nie wiemy, czemu się z tego Poznania przeniósł, może dowiemy się w kolejnej części, a może rzecz jest nieistotna. Pan komisarz jest nadto bardzo przywiązany do swoich opinii i mocno zamknięty na inne, te nieprawidłowe, na przykład nie wierzy w depresję poporodową uznając ją za psychologiczny wybieg, no bo czy ktoś słyszał, żeby jakiś facet miał depresję poporodową? Nie? Czyli choroba nie istnieje, skoro prawdziwi ludzie na nią nie chorują. A kto ją stwierdził? Psycholożka. Kto prowadził rozprawę? Kobieta. No cha cha cha, kolejny dowód, baby se coś wymyśliły, kiedyś depresji poporodowej nie było, a teraz nic, tylko te nowomodne wymysły!
 
Pan komisarz niemal na dzień dobry zwraca się do wspomnianego leśnika następującymi słowy: "Żebyśmy mieli jasność, nie trawię cię, Gawron. Cholernie dużo wiesz jak na zwykłego leśniczego, nawet z gównianym papierem detektywa. Nikogo w firmie nie powinno obchodzić twoje zdanie, chyba że w kwestii porad odnośnie wiewiórek. Uważam, że świetnie poradzilibyśmy sobie bez ciebie. Twoja obecność to zakłócenie, Gawron. Anomalia. Ale najwyraźniej wasz naczelnik od siedmiu boleści nie widzi w tym problemu. Jeżeli już muszę z tobą pracować, nie ma sprawy. To nie powinno być trudne. Ktoś taki jak ty nie może być skomplikowany". Po czym,  usposobiwszy w ten sposób do siebie przychylnie kolegów z pracy, przełożonego oraz Artura, skierowanego do pomocy w sprawie jako fachowiec od lasów, pan komisarz zaczyna obsesyjnie zbierać haki na darzonego niechęcią i pogardą leśnika, kompletnie ignorując wszystkie inne tropy, co samo w sobie jest niewybaczalnym błędem, po czym doprowadza do jego zatrzymania, z kajdankami i wszelkimi szykanami.

W kolejnym rozdziale natomiast znajdujemy się na odprawie na komendzie, jest naczelnik, jest zespół prowadzący śledztwo, w tym komisarz i nasz leśnik jako doradca, i? No i nic. Naczelnik najwyraźniej nic nie wie o zatrzymaniu Artura, ten nie zostaje odsunięty od sprawy, wszystko się toczy, jakby akcji z zatrzymaniem nie było, więc... po co ona była? Być może, ale tylko BYĆ MOŻE dostaniemy odpowiedź na to pytanie w kolejnej części cyklu. Tylko i wyłącznie licząc na to właśnie nie wpadłam w nadmierną irytację.

Mam też wrażenie, że na samym początku autorka była tak skupiona na stworzeniu plastycznej, filmowej wręcz atmosfery, że pogubiła się w detalach. I tak mamy na przykład Żanetę, która po ucieczce z zakładu psychiatrycznego wraca do domu, by wymóc na mężu oddanie jej córki. Jest co prawda drobna i o głowę niższa od męża, ale za to uzbrojona w rzeźnicki nóż. Mimo to: "Nie sprawiała wrażenia gotowej na atak. Usiadła w fotelu i schowała twarz w dłoni. Wydawała się zmęczona, zrezygnowana, może czymś nafaszerowana. Choć dzieliło ich jeszcze trzy metry, próbował skupić się na jej twarzy i wyczytać z niej jakąkolwiek intencję. Nóż (trzymany w bezwładnie opuszczonej ręce, przyp.moje) sprawiał wrażenie za ciężkiego w jej chudej ręce".

Co w tej sytuacji robi nasz Maciej? Przerażony wizją krzywdy, jaka żona mogłaby wyrządzić ich córce (w tej chwili nieobecnej, co jest istotne, bo obecność  małego dziecka przy nieobliczalnej matce mocno ogranicza drugiemu rodzicowi pole manewru) kombinuje, jak uciec z pomieszczenia? Wzywa pomocy? Rzuca czymś ciężkim w Żanetę? COKOLWIEK?

Nie.

On PODCHODZI DO NIEJ I SIADA OBOK.

Faceta od niezrównoważonej psychopatki z nożem dzielą trzy metry, a ten zamiast przynajmniej zachować rozsądną odległość, siada sobie obok!

Po czym, po pełnej aluzji i grożenia nożem rozmowie Żaneta wyciąga z tylnej kieszeni spodni trytytki i: "wprawnym ruchem założyła jeden pasek na przeguby Macieja i zaciągnęła".

A z nożem co zrobiła, a? Trzymała trzecią ręką? Bo nie ma opcji, żeby drobna kobieta jedną ręką zacisnęła trytykę wokół przegubów wielkiego faceta, a i dwiema tylko jeśli ten wielki facet ma przyłożony nóż do gardła albo pistolet do głowy. Mamy uwierzyć, że Żaneta odłożyła nóż, wyjęła trytytki, a Maciej grzecznie wyciągnął ręce i dał się związać? I po co? Bo to też jest pozostawione bez wyjaśnienia. Wszystko, co stało się później mogło się odbyć bez udziału trytytek, i w ogóle bez wiązania kogokolwiek czymkolwiek, a ja miałabym jedną rzecz mniej do czepnięcia się.

Tym niemniej wszelkie powyższe anse można złożyć na karb mej czepialskiej natury, a i nie od rzeczy jest zauważyć, że większość z nich dotyczy pierwszych rozdziałów powieści - w kolejnych autorka zdaje się lepiej panować nad światem przedstawionym i nad chęcią niezwykle szczegółowego opisywania każdej postaci, miejsca akcji i przemyśleń bohaterów. Bo to jest naprawdę niezły kryminał, typowa książka z rodzaju "jeszcze-tylko-jeden-rozdział", której lektura i próby rozwiązania zagadki sprawiła mi sporo przyjemności, powieść z utrzymującym się na stałym poziomie napięciem i trudnym do wytypowania - i to pomimo wspomnianego już ograniczonego kręgu bohaterów - sprawcą.

I z pytaniem, z którym zostajemy po skończonej lekturze - jak wiele krzywdy jesteśmy w stanie komuś wyrządzić w przekonaniu, że działamy ze słusznych pobudek? I czy krzywda, której niegdyś doznaliśmy, może w jakimkolwiek stopniu usprawiedliwić nasze działania? 

Plus z zakończeniem (troszkę) otwartym, sugerującym, że odpowiedzi na niektóre nasze pytania być może uzyskamy w kolejnym tomie.

Który chętnie przeczytam.

poniedziałek, 29 stycznia 2024

"Wisienka na torcie" Aurélie Valognes

A dziś post z serii: "Jeśli kiedykolwiek najdzie Was ochota - jako i mnie naszła - na przeczytanie czegoś bezpretensjonalnego, uroczego, nie wywracającego Waszego jestestwa na nice, ale łagodnie dopełniającego dzień, zabawnego i przyjemnego, wybierzcie raczej coś innego".

Życie jest źle zorganizowane, wiadomo. Człowiek ma te 30-35 lat i sporo planów, marzeń i zamiarów, na realizację których przez pracę i inne obowiązki nie ma czasu, a potem - myk! - i  się ma  tych lat 65, i choć zyskuje się wolny czas, to często brakuje pomysłu, jak go spożytkować…To jest właśnie przypadek bohaterów "Wisienki na torcie",  Bernarda i Brigitte, którzy od blisko czterech dekad tworzą trwałe małżeństwo, odchowali dzieci, mają wnuki, i...

Odkąd Brigitte przestała pracować, cieszy się odzyskaną wolnością. Potrafi i chce ją wykorzystywać, zacieśnia kontakt z mieszkającymi w Paryżu wnuczętami, spotyka się z innymi paniami na emeryturze, pomaga jako wolontariuszka w domu spokojnej starości, plus, wiadomo, gotowanie, oporządzanie ogrodu, utrzymywanie w porządku sporego domu... 

Dramatem okazuje się emerytura męża. Bernard bowiem nie może się pogodzić z zamianą garnituru na domowe kapcie i jest gotów na wszystko, by odnaleźć sens życia. "Da przy tym swojemu otoczeniu do wiwatu!", jak głosi opis na okładce, nie dodając przy tym, że czytelnikom nasz Bernard też da do wiwatu, i kto wie, czy nie bardziej, niż otoczeniu.

Jeśli dodać do tego zabiegane dzieci na skraju załamania nerwowego, rezolutne i pełne energii wnuki oraz zatruwających życie sąsiadów… Czy może być coś gorszego niż emerytura?



I, cóż...

Średnie to było bardzo, choć nie wykluczam, że przeszkadzał mi język, niezwykle... szkolny. momentami - a właściwie, ekhm, jednym długim momentem - czułam się, jakbym czytała szkolną czytankę. A ja, co do znudzenia podkreślam, być może traktując rzecz jako usprawiedliwienie mojego upierdliwego czepiania się, jestem wrażliwa (czasem myślę, że nadwrażliwa, wzdech) na melodię języka. Być może to wina tłumaczki, może rzecz po prostu jest źle napisana, tego nie wiem. Łopatologiczne do bólu, napisane metodą: "Tu macie, drodzy czytelnicy, dialog, a pod dialogiem pani autorka dokładnie wam wytłumaczy, o czym ten dialog był i co macie na jego temat myśleć". I tak PRZY KAŻDYM. Rzecz nie do zniesienia nawet w małych dawkach, w dużych po prostu dławi.

Humor slapstickowy (sąsiedzi bohaterów, przerysowani do bólu, brrr!), którego nie trawię z zasady, a już na pewno nie w takich ilościach. 

No i - last but not least - nie chce mi się wierzyć, że autorka ma małe dzieci. Podobno ma, czego z niemałym zdumieniem dowiedziałam się z notatki biograficznej. Te książkowe (moim skromnym zdaniem, z którym można się intensywnie nie zgadzać) cierpią na coś w rodzaju rozdwojenia jaźni - z jednej strony wygłaszają długie, napuszone, rojące się od skomplikowanego słownictwa i takiejż budowy zdań przemowy ("Po pierwsze, temat nie jest ciekawy, tylko zatrważający. Po drugie, nie ma jednego kontynentu z plastiku, tylko pięć na całej planecie. Na próżno wysyła się statki, żeby zbierały śmieci unoszące się na powierzchni, to tylko kropla w morzu. Na jeden wyłowiony kilogram masz dziesięć ton odpadów wrzucanych w tej samej chwili", te rzeczy). Przemowę wygłasza siedmiolatek, którego senior rodu wysłuchuje nabożnie, zadziwiony, och, jak wiele może się od wnuków nauczyć, on, taki staroświecki, ach, i niemądry!!!, po czym dosłownie chwilę później na widok dzikiego wysypiska  w lesie ten sam siedmiolatek pyta: "Czy to sroczka przyniosła?" (bo sroczki, że wyjaśnię - podobnie  jak i mnie wyjaśniono, nie byłam bowiem na tyle bystra, by zrozumieć, co ma wspólnego dzikie wysypisko z ptactwem z rodziny krukowatych - kradną i chomikują to, co ukradły, więc pewnie ta góra śmieci to ich zachomikowane skarby, tjaaaa...).

Plus bohaterowie dokładnie tacy, jak we wspomnianych czytankach szkolnych, no ale dokładniusio. Styl autorki, znowu, bardzo w rodzaju: "To jest Bernard, Bernard jest irytujący. To są sąsiedzi Bernarda i Brigitte, nie lubimy tych sąsiadów, są nieprzyjemni w obyciu. Dlaczego? No bo tak, nie wnikamy, nie drążymy, płynnie przechodzimy do kolejnych zarysowanych grubą krechą bohaterów. To wnusio Bernarda, bystry nad podziw. A to wnusia, jest, eeee... no, jest". Przy czym Brigitte jest do zniesienia, ale Bernard, który ma 65 lat zachowuje się, jakby miał rzeczywiście 65 lat, ale w latach 50-tych. Zajęty tylko pracą zawodową, myśleniem o pracy zawodowej i snuciem planów, jak by tu powrócić do pracy zawodowej nie robi nic innego, nie sprząta, nie gotuje, zakłada, że wszystko wokół niego robi się samo i wielce jest zdziwiony, że tak nie jest, stawia opór wobec... no, wszystkiego, on nie będzie robił zakupów, bo nie, nie będzie jeździł na rowerze, bo nie, nie pójdzie do lekarza, bo lekarz mu mówił, że powinien o siebie zadbać, a on jest przecież zadbany!!! Dzisiejszy świat jest fuj, ekolodzy są fuj, feministki są fuj (a feministką jest jego synowa, i, jak to w czytankach dla dziatwy bywa, dysponuje pełnym zestawem stereotypowych cech feministycznych - no, minus posiadanie męża i dzieci - , bo gdyby nie to to jeszcze by nam zniuansowanie postaci niechcący wyszło, i co by wtedy biedny czytelnik, nie uświadomiony, co ma myśleć, zrobił). Na ekologię nawraca dziadzia wspomniany wyżej wnuczek, i - jak sama posiadam dzieci, którym szeroko pojęta wymowność nie jest obcą (chociaż Potomek Starszy w klasach 1-3 regularnie miał w ocenie opisowej uwagę: "Dziecko posiada mały zasób słów, proszę z nim ćwiczyć", więc być może się nie znam) - tak sztuczność jego wypowiedzi zgrzytała mi w uszach, aż się bałam o stan moich bębenków i trąbki Eustachiusza.

Idea życia ekologicznie i troski o planetę jest chwalebna, ale gdybym chciała poradnika na ten temat, to bym przeczytała poradnik. Od powieści wymagam ciut (bardzo duże "ciut") czegoś innego.

W sumie aż tak, by rzecz trafiła na elitarną listę "Czytam, żebyście wy nie musieli" to źle nie jest, ale... i tak nie polecam.

wtorek, 23 stycznia 2024

Dwie Ariadny ("Ariadna" Jennifer Saint, ""Pani Labiryntu" Magda Knedler)

Tak się jakoś złożyło, że Ariadna stała sie klamrą spinającą mój czytelniczy rok 2023. Na początku roku przeczytałam jeden retelling, którego bohaterką była, z drugim skończyłam ten rok.

Przy czym za rasowy, pełnokrwisty retelling uważam ten pierwszy.

W "Ariadnie" Jennifer Saint 

bohaterką jest Ariadna, i to stanowi w zasadzie jedyną różnicę między tą powieścią a mitem, w którym Ariadna była, że tak to ujmę, dodatkiem do Tezeusza. Poza tym wszystko jest tak, jak w znanej nam wszystkim mitologii, Minos jest tym, kim we wspomnianej mitologii był, Dedal jest Dedalem, Minotaur - bestią, Pazyfae spotyka to, co ją spotkało w micie o Minotaurze, Labirynt jest znanym nam doskonale Labiryntem, Ikar spada do morza, jak spadał, no, może Tezeusz jest mniej nieskazitelny i bohaterski. W moim osobistym odbiorze nie do końca wyczerpuje to formułę retellingu, którą zawsze odbierałam jako opowiedzenie w oryginalny i nowy sposób jakiejś powszechnie znanej historii.

Powieść skupia się na życiu Ariadny po tym, jak Tezeusz zostawia ją śpiącą na wyspie Naksos i odpływa do Aten. Uznaję to za plus, bo to akurat ten fragment mitologii, nad którym nie pochylamy się w szkole zbyt uważnie (o ile w ogóle się pochylamy), skupiając się na kłębku nici, który Ariadna wręcza Tezeuszowi przed wejściem do Labiryntu i usuwając ją natychmiast potem z pamięci. Tutaj możemy dowiedzieć się, co się z nią dalej stało, jak potoczyły się jej losy, kim stała się, gdy opuścił ją heros, któremu zaufała.

Rzecz czyta się szybko i nie bez zainteresowania, gładko i bez potknięć... to znaczy, bez potknięć, jeśli się nie jest mną, bo jeśli się jest mną, to się człowiek potyka (odrobinę, uczciwie wyznam) na z nagła wyskakujących na czytelnika boleśnie współczesnych określeniach, które być może są wina tłumaczenia, które jednakże uwierają jak drobny kamyk w bucie. Czytamy bowiem powieść z serii "dawno, bardzo dawno, ale NAPRAWDĘ BAAAARDZO dawno temu...", a tam co i rusz określenia typu: "dalsze dywagowanie o tym nie miało sensu", "po raz kolejny udało jej się wykiwać niewiernego męża", "mogę ci zaproponować alternatywne wyjście", "och, ależ on nawijał", "wydźwięk jest analogiczny", "podaję w wątpliwość mój stan psychiczny", słowem, stylizacja językowa na mowę nieco archaiczną co chwila przeplatana wyrażeniami kolokwialnymi, potocznymi albo zbyt... przenaukowionymi. Plus ortograf ("dzikie rządze", no czy rzeczywiście) w gratisie. Jeśli ktos jest wrażliwy na melodię opowieści (ja, jeśli to komuś umknęło, jestem), takie wtręty co i rusz czynią lekturę... trudną. Płynie człowiek na fali opowieści, płynie, gładko, bez potknięć, aż tu nagle ŁUP! i mamy 'dywagując". No, nic, wytrząsamy ten słowny kamyczek z buta, powracamy do lektury, płyniemy, płyniemy iŁUP! - "nawijał". Po jakimś czasie przypominało to bicze szkockie - ciepło, ciepło, ciepło, lodowato, ciepło, lodowato, ciepło, ciepło...

Mimo to polecam. Jako czytadełko. Całkiem interesujące, całkiem przyjemne, całkiem zajmujące... Ale... Opowieści, w którym oddawano głos kobietom, niewolnikom czy dzieciom, czyli osobom, które w kanonicznej, że tak powiem, wersji mitologii służyły jako tło, rekwizyt lub bezwolny przedmiot pożądania jest coraz więcej, i świetnie, bo takie pozycje powinny powstawać, dobrze robią bowiem na poszerzenie perspektywy, z tym, że wiele z tych pozycji było po prostu lepszych (by wspomnieć choćby tylko "Kirke" Madeline Miller) niż tu omawiana, poprawna, nie najgorsza w czytaniu, ale nieszczególnie odkrywcza.

W zupełnym, ale to zupełnym przeciwieństwie do

"Pani Labiryntu" Magdy Knedler.

Ach, proszę Państwa, TO jest rasowy retelling, najrasowszy, rzekłabym! Tu od pierwszej strony wszystko jest zupełnie inaczej niż w mitach, po których powierzchni prześlizgiwaliśmy się, i to czasem nieszczególnie skupieni, w szkole.

 Autorka opowieść o Ariadnie rozpoczęła od jej dzieciństwa, a kończy na chwili, gdy Ariadna z Tezeuszem opuszczają Kretę po śmierci Minotaura, czyli mniej więcej trzyma się w ramach czasowych mitu, który wszyscy znamy. 

Ale tylko w ramach czasowych.

Każdy bohater tej książki dostaje bowiem tu swój własny głos.

Poznajemy zupełnie inną, niż tę mitologiczną Pazyfae. Europę, matkę Minosa. Ariadnę z jej własną, odważną, wręcz zuchwałą opowieścią. Fedrę. I nade wszystko - zupełnie innego Minotaura, i zupełnie, zupełnie inny Labirynt. Może Dedal najmniej różni się od tego mitologicznego (podobnie zresztą jest w książce Jennifer Saint) - jest takim samym małomównym, oddanym swoim wynalazkom i Ikarowi geniuszem, zatrzymanym na Krecie przez Minosa. I Minos jest również podobny w obu powieściach - bezwzględny, okrutny, nie pochylający się nad uczuciami innych, bezduszny władca absolutny Krety i wszystkich jej mieszkańców, starannie pielęgnujący mit o swoim boskim pochodzeniu.

Poza tym jest to zupełnie inna historia. Wcale nie mitologiczna, i to chyba paradoksalnie stanowi jej największą siłę. Odzierając jeden z najlepiej wszystkim znanych mitów z baśniowości i pozbawiając jego bohaterów boskich mocy, boskiego pochodzenia i nadprzyrodzonych umiejętności Magda Knedler stworzyła powieść z uniwersalnym przesłaniem, historię o odwadze, buncie, wierności i prawdziwej miłości,o poszukiwaniu własnej drogi, odnajdowaniu siebie i odkrywaniu swej własnej siły. I - a zdecydowanie nie jest to jakiś poboczny, mało istotny wątek, jakieś akwarelowe tło dla opowieści o Ariadnie, jakiś mało istotny detal dla dodania kolorytu całej opowieści -  o potędze przyrody i sile, jaką można z niej czerpać. Doskonałym językiem opowiedziana historia o walce dla zadośćuczynieniu zła wyrządzonego małemu chłopcu, o stawianiu oporu brutalnemu władcy i wreszcie - o walce o samą siebie i o prawo do życia zgodnie ze swoimi przekonaniami, pragnieniami i ze swą  naturą. 

Doskonały język, wspaniałe, barwne opisy, zaskakujący, choć zdałoby się, że tak dobrze znani  bohaterowie, rozmach tej powieści i rzucający się w oczy perfekcyjny research, (który po prostu gładził czule moje wymagające czytelnicze jestestwo) sprawiają , że "Pani Labiryntu" to nie jest tylko retelling, nie "coś dla wielbicieli mitologii", nie tylko książka dla kobiet, ale, po prostu, powieść dla wszystkich.

Warto poznać tę Ariadnę.

Jestem pewna, że ona nie dałaby się - omdlewająca,, zadurzona i bezradna - zostawić Tezeuszowi na Naksos jako bezwolna ofiara dla płonącego namiętnością Dionizosa.

Swoją drogą, bardzo jestem ciekawa, jak Magda Knedler przedstawiłaby ciąg dalszy jej historii :).